W poniższym tekście jest wiele rozmaitych błędów. Bywa i tak
To szczery brudnopis jest
Zantus pojawił się w Goliville jako dwudziestokilkuletni młodzieniec a ostatecznie zniknął pra-wie dokładnie w dziesięć lat później. Przybył tu jako nauczyciel historii by uczyć dzieci w miej-scowej podstawówce. 
Przybył z miasta uniwersyteckiego, gdzie zostawił swe szanse na pracę naukową a także rodzi-ców i przyjaciół. 
Przybył ze świata kultury i potencjalnej wielkości, wiedziony popędem płciowym do pani Krysi Czeskiej, nauczycielki biologi, którą poznał w Posenville gdy wraz z grupką krzykliwych, nie-ustannie przynoszących jej wstyd uczniów zwiedzała w muzeum historycznym wystawę, doty-czącą jakiejś wojny z dalekiej przeszłości.
Właśnie tam, wśród szpargałów, kanciastych gablot i różnych ostrych przedmiotów spodobali się sobie do tego stopnia, że całkowicie zapomnieli o dzieciach, które pobłądziły wśród tych wszystkich cudowności oręża i cicho płakały zbite w przerażoną  gromadkę do czasu  aż  przy-szły  błękitne  tygrysy i zjadły  je, ku zdziwieniu  woźnych  pilnujących  porządku. Jak było tak było, ale gdy odjeżdżali swym odrapanym  autobusikiem. 
Zantus długo  biegł  przy  szybie,  za  którą  promieniała  radością  i  zupełnie świeżymi  pożą-daniami  okrągła  buzia  pani od  biologii . Posyłali sobie buziaki i różne, raczej przyzwoite ge-sty a romantyczny historyk biegłby jeszcze długo, ale szczęśliwie  nadział się  na  brzydki  be-tonowy  kosz  na  śmieci i  pozostał na miejscu, owinięty  białym  prochowcem, lecz mimo  przykrego  bólu  ciągle  jeszcze  machał  lewą  dłonią,  podczas  gdy  prawą  masował  sobie  rozbite  jaja. 
Przez całą drogę dzieci wymieniały różne śmieszne uwagi na temat pani i jej kawalera, oczy-wiście cichutko gdyż były grzecznymi siódmoklasistami a chłopcy , którzy siedzieli z tyłu zajęci byli owocowym winem, które w tym całym zamieszaniu udało im się przemycić na po-kład autobusu.
Tylko pan Roman, który był wuefistą i zgodził się pomóc w opiece nad grupą podczas wyciecz-ki zupełnie za darmo, przygryzał popielatego wąsa i milczał ponuro. Pojechał do Posenville z tajną misją nawiązania bliższych kontaktów z panią Krysią a teraz widział jasno, że nic z tego już chyba nie będzie.
Odkąd ta miła dziewczyna zaczęła pracować w szkole wyobrażał sobie różne jej krągłości , szczególnie podczas intensywnych ćwiczeń gimnastycznych jakim oddawał się w małżeńskim łożu ze swą umięśnioną i kanciastą żoną, będącą również nauczycielem wuefu .
Jej aseksualny wygląd połączony z wybuchami zupełnie nieposkromionego temperamentu po kilku latach pozbawiły go sił, do tego stopnia że musiał zaprzestać ulubionego przez siebie ganiania dzieci po parku odbywającego się pod hasłem „ wasz stary nauczyciel potrafi a wy padacie? „
***
Któregoś jesiennego dnia nie dość, że został wyprzedzony  przez  grupkę  szóstoklasistów  to zrobiło  mu  się  ciemno  przed  oczami  a  kiedy  wsparł  się  dłońmi  o kolana  i  ciężko  dyszał  wśród  wirujących  kolorowych  plamek  ujrzał  niczym  memento, tak  doskonale  znane, spalone  kwarcowymi  lampami  na  brąz  niesympatyczne łono  z  wielką kępą  gęstych,  zaskakująco  długich i  splątanych  rudych  kłaków,  a tuż  nad  sobą usłyszał  głos swojej żony, dożywotniej  właścicielki  owych  cudowności.
-No dalej, na co kurwa czekasz?
Mijała go właśnie , ciągnąc za sobą grupę nieszczęśliwych , poczerwieniałych z wysiłku dziewcząt .
Dziewczęta  dyszały  nierówno  a  jego  chłopcy  zawrócili  i  otoczyli go  w  milczeniu.  
Zdał  sobie  sprawę ,  że  gdyby  upadł  na  tej  błotnistej  dróżce  i prawie martwy jak ranny pokraczny przymuł na sawannie. 
Łzy napłynęły  mu  do  oczu, ale  opanował  się  i  po  chwili  lekkim  truchtem  poprowadził  ich  do  szkoły.
Właśnie ta scena przypomniała się panu Romanowi, gdy zamknął oczy by trochę poudawać że śpi, gdyż nie mógł opanować ciągłego zezowania w kierunku Krysi, która oglądała bardzo kusząco. Chłopcy tymczasem zaczęli śpiewać standardy wycieczkowe i niosło się wesołe „ panie szofer gazu! panie szofer gazu! bo pół litra jest w garażu”
Zantrus  nie  bardzo  pasował  do  Golinville. Był  zbyt  elegancki  i  to  elegancki  w  sposób  dyskretny,  co  nie  jest  charakterystyczne  dla  takich  prowincjonalnych  miasteczek.  
Wysoki  i  bardzo  szczupły  sprawiał  wrażenie  jakby  wszystko, co  ubierał łącznie z dżinsami było szyte na miarę a  każdy  detal  idealnie  komponował  się z  całością jego  wyglądu  i  osobowości. 
Zawsze  wyprostowany  i  spokojny, uważny  i  miły  dla  rozmówców . Nigdy  nie  słyszano  by  powiedział  coś  z  nieprawidłowym  akcentem  lub
dopuścił  się  jakiegokolwiek  błędu  gramatycznego czy  stylistycznego zarówno  podczas swoich  wykładów  w  miejscowej  szkole  jak  i  przy  okazji  najbardziej  potocznych  rozmów,  jakie  każdy  odbywa  w  sklepie, na  poczcie  czy przy  okazjach  towarzyskich. 
Nie był także nudziarzem czy miastowym mądralą. 
Lekcje, jakie prowadził były wykładami, na tyle fascynującymi, że uczniowie z klas 5- 8 , któ-rych uczył, oniemieli.
Początkowo nie chcieli wierzyć, że ten młody pan, który pojawiał się na korytarzu ozdo-bionym zielonkawymi lamperiami, pełnymi pędu i krzyku , gdzie wieczorami tryumfowały pa-nie sprzątaczki z blaszanymi wiadrami i gigantycznymi ścierami a na salce gimnastycznej brzuchaci urzędnicy pod wodzą wuefisty przebijali piłkę przez słabo naciągniętą siatkę będzie ich nauczycielem, a gdy stało się to faktem i siódma A tłoczyła się przed klasą pełna nieokiełznanej niszczycielskiej energii, Krysia , która lada dzień miała stać się żoną Zantrusa przechodząc korytarzem na moment straciła wiarę w pedagogiczne zdolności narzeczonego ale przyspieszyła kroku widząc panią Dyrektor prowadzącą skazańca na miejsce przeznaczenia .
Uczniowie momentalnie zamilkli a dumnie krocząca nicość umysłowa wprowadziła nowego nauczyciela do klasy. Kiedy zostawiła go już samego postała chwilę na korytarzu cieka-wa czy usłyszy jakieś wrzaski ale nic się nie działo więc odeszła. Krysia, gdy skończyła się lekcja pospieszyła wśród wrzeszczącego tłumu do klasy ukochanego aby się dowiedzieć jak przebiegła ta pierwsza samodzielna próba ale drzwi klasy nr 44 wciąż były zamknięte. Straszne przeczucie, że sobie nie poradził, że przerwano lekcję, że zabrano dzieci.
Delikatnie  uchyliła  grube drewniane  drzwi i  zajrzała  przez  szparę. Zantrus  stał  z  założonymi  na  piersiach rękami  a  niewidoczna dziewczynka  coś opowiadała z przejęciem.  Poza  tym  w  klasie  panowała  absolutna  cisza.  Była  świadkiem  jakiegoś  niezwykłego  tryumfu  pedagogicznego, ale  wcale  nie była  pewna  czy  jej  się  to  podoba.  Było  coś  w  postawie  ukochanego, co  na moment
zaniepokoiło Krysię, ale w tym  momencie  Zantrus  podziękował  dziewczynce, coś  zanotował  i  przełamując  falę  uniesionych  rąk  zaprosił  wszystkich  na  lekcję  za  dwa  dni.  Wtedy  pę-kła  tama  i  dzieci  runęły  na  korytarz  o  mało  nie  tratując  zdziwionej Krysi.
Zantrus  wkrótce  zdobył  wielką  popularność  wśród  uczniów. 
Tak  to  na  razie  nazwijmy, aby  zasygnalizować ,  że  popularność ta  była  odwrotnie  proporcjonalna  do uczuć, jakie  budził  w  pokoju  nauczycielskim. 
Swego  rodzaju  taktownym  ostracyzmem towarzyskim  została  otoczona  także  Krysia. 
Było to dziwne, ponieważ uprzednio nauczyciele nie sprawiali wrażenia ludzi, którzy przesadnie martwią się uczuciami, jakie wzbudzali w tej rozwrzeszczanej gromadzie.
No cóż , ale nikt specjalnie nie lubi gdy ktoś z zewnątrz staje się w tak przecież delikatnej dziedzinie monopolistą.
Skrajnym już dziwactwem wydawało się stworzenie przez Zantrusa pozalekcyjnego koła historycznego, którego cotygodniowe dwugodzinne zajęcia gromadziły nieraz ponad pięć-dziesięciu uczniów i musiały odbywać się w auli. Było to wielkim głuptactwem w oczach innych pedagogów, ponieważ nikt Zantrusowi za to nie płacił , ale gniew szacownego grona wkrótce złagodziły sukcesy, jakie zaczęli odnosić uczniowie we wszelkich możliwych konkursach i olimpiadach humanistycznych.
Zaczęła  się  w  tej  prowincjonalnej  szkole szerzyć  dziwna  zaraza  podnoszenia  jakości  na-uki ,  która  przeszła  od  uczniów  na bardziej  podatnych  nauczycieli  i  po  trzech  latach  była  to  jedna  z  najlepszych  szkół  w  województwie .
Dla  niektórych  rodziców  było  szokiem  przekonać  się, że  ich  dzieci, które  nie  bez  pod-staw  uważali  za  dość  tępe  nie  dość , że  zaczęły  się  uczyć  to  jeszcze obnosiły  się  z  książkami  autorów o  których  ci  poczciwi  ludzie  nigdy  nie  słyszeli  Największe tępaki udały się nawet z czymś w rodzaju  pełnej  niepokoju  interpelacji do kuratorium  w  Koniville , ale  co  zrozumiałe  odesłani zostali do  wszystkich  diabłów .
Ktoś wspomniał kiedyś przy mnie, że to genialny naukowiec.
Myśliciel piszący w zaciszu Golinville dzieło swojego życia.
łyszałem, że to diabeł na łowach albo coś jeszcze gorszego.
Po tych wszystkich latach nie mogę oprzeć się wrażeniu że w każdej opinii czy naj-dzikszej nawet plotce, z tych , co krążyły na jego temat mogło kryć się źdźbło prawdy .
Po ślubie, który zgromadził prawie całą szkołę i masę przyjaciół pana młodego , wśród których nie brakowało obcokrajowców a nawet ku uciesze miejscowej gawiedzi dwóch wysokich i czarnych jak smoła murzynów , ubranych najwyraźniej ku czci przyjaciela w egzotyczne , niezwykle barwne stroje i robiący , podczas gdy młodzi schodzili po kościelnych schodach zasypywani drobnymi monetami i ryżem niezwykle przeraźliwy raban za pomocą małego bębenka i drewnianej piszczałki odbyło się huczne wesele w sali OSP z grubsza biorąc spełniające wszelkie wymogi miejscowej tradycji .
Zantrus chciał wynająć mieszkanie, ale Czescy nie zgodzili się na to i młodzi wprowadzi-li się na piętro ich dużego domu gdzie mieli do dyspozycji sypialnię Krysi, łazienkę a w nie umeblowanym dotychczas pokoju stworzyli naprawdę ładny salon z aneksem kuchennym i barkiem .
Na terenie posesji acz w mającej osobne wejście obszernej przybudówce mieszkał brat Krysi, który nade wszystko cenił sobie niezależność, co w przypadku dobrze zarabiającego dwudziestopięciolatka nie powinno nikogo dziwić .
W dużym , jak na miejscowe warunki ogrodzie hasały dwa psy a królem całego terenu był sterany życiem i licznymi przygodami jednooki kot imieniem Maciej .
Wszyscy bardzo polubili Zantrusa, łącznie z sąsiadem znanym z zamiłowania do opilstwa i ordynarnych zaczepek, jakich nie szczędził nikomu kogo miał przyjemność spotkać na swej drodze, gdy był pod wpływem alkoholu a trzeba zaznaczyć, że pod tym wpływem był zawsze.
Nawet lewki długo i mętnie rozwodził się nad zaletami nowego sąsiada , chwaląc jego dobry charakter , grzeczność i uczoność w taki na przykład sposób . – Mówię że ma taki dobry charakter i dziwię się że z takimi kurwami i bandytami za-mieszkał. Okradną go i zmarnują te Czechy jebane . A mówię , że znam się na takich ! Mądry chłopak a wykolei się z tymi pijusami. Co to ja nie znam starego Czecha
Oślepł  od  wódy  i  nie  widzi  , że  mu  się  ta  stara  ropucha  puszcza  z  listonoszem.  
Szkoda  chłopaka.
Żeby  uciąć  spekulacje  muszę  zaznaczyć ,  że  w  słowach  tego  miłego  człowieka  zgoła nic  nie  było  prawdą  a  państwo  Czescy  byli  skromnymi  urzędnikami  na  emeryturze  i  w  ca-ym  Golinville nie  było  żadnego  listonosza  tylko  same  panie  doręczycielki  a  żadna z  nich  ze  względu  na  wiek  i  wygląd  nie  była  obiektem  niczyich  seksualnych fantazji poza  jed-nym  zupełnie  wyjątkowym  przypadkiem. 
Nie było prawdą także to, co sądził wraz z innymi o Zartrusie ale jedyna osoba mającą od początku o tym podziwu godnym młodzieńcu zdanie osobne, nie była w pełni czło-wiekiem tylko kotem Maciejem , który bardzo krótko potrafił zachować wystudiowaną obojętność a w końcu nie znieść ludzkiej naiwności odszedł w odległe strony. W okolicy nigdy więcej nie pojawił się zwalisty jednooki dachowiec z charakterystyczną rudawą plamą na grzbiecie. Plamą przypominającą kształtem Południową Amerykę z przylądkiem Horn na nieproporcjonalnie dużej białej głowie.
Osobiście poznałem Zantrusa na boisku piłkarskiego klubiku, będącego w rozgrywkach klasy A prawdziwą oazą nieudacznictwa. Chadzałem w niedzielne popołudniaby obserwo-wać zmagania naszych dzielnych chłopców spod znaku Gryfa z wrażymi drużynami z okolicznych miast, miasteczek, i wiosek.
Jeśli nie padał deszcz i nie było zbyt zimno był to niezły pomysł na spędzenie czasu zgodnie z podstawową zasadą dobrej rozrywki
„Trochę  emocji, dużo  śmiechu  i  możliwość  głośnego  wyrażenia  własnej  opinii„
Czego chcieć  więcej ?
Na szczęście trawa na boisku była w takim stanie, że nikomu nie przeszkadzało, że cza-sem, popołudniami kopaliśmy na nim piłkę my, czyli rycerze nigdy nie zaczętych między-narodowych karier.
Przez  dwie, a  w porywach  trzy  godziny  w  leniwym  dość  tempie  odbywaliśmy  rytuał  sta-rannych  dośrodkowań, strzałów z  pierwszej  piłki  i  bramkarskich  robinsonad. 
Nie  mieliśmy stałego  składu, ale  niezbyt  często udawało  się  zgromadzić  sześciu  chętnych,  by  z  zapałem  godnym  zawodowców  grać  do  utraty  tchu  trzech  na  trzech  na  małe  treningowe  bramki. 
W  dniu, gdy  na  boisku  pojawił  się  Zantrus  graliśmy  w  trójkę ,  co  było  nieco  monotonne, gdyż  bramkarz  stosunkowo  łatwo  mógł  przewidzieć  zamiary  centrującego,  który  ze zrozumiałych  względów miał  ograniczony wybór.
Zantrus  ubrany  był  w granatowe, bawełniane  spodnie,  koszulkę  polo  o  nieco  ciemniejszym  odcieniu  i sandały, przez  co  początkowo nie  braliśmy  go  pod  uwagę  jako  kandydata  do  wspólnej  zabawy. Zmierzał  jednak  pewnie  przez  zielono  żółtą  murawę  w  naszym  kierunku  i  nim  zapytał  czy  może  się  przyłączyć  dostrzegliśmy że  ma  zgrabny, również  granatowy  plecak, który krył  koszulkę, spodenki  i  ładne  angielskie  korkotrampki.
Strój był repliką błękitnej serii barw klubu Chelsea, a napis na plecach informował , że oryginalnym właścicielem trykotu z tym numerem jest Zola ( nie ten pisarz oczywiście).
Szczerze mówiąc bardzo ucieszyło nas to wzmocnienie składu, choć gdy się przebrał i po wykonaniu krótkiej acz intensywnej rozgrzewki dołączył do nas natychmiast zaczęliśmy wyglądać jak łachmaniarze, ale w końcu nie o to przecież chodziło.
Grał nieźle i w miarę upływu czasu wyraźnie się rozgrywał, a co najważniejsze w takich męskich zabawach, nie dość, że miał poczucie humoru to jeszcze znakomicie potrafił wczuć się w rolę i gdy przyszła jego kolej wciągnął na tyłek dyżurny dres by z wielkim zapałem bronić bramki po naszych, jak zwykle atomowych i niezwykle precyzyjnych strzałach.
Po jakiejś godzinie zrobiliśmy sobie kwadransik, przerwy by wylegiwać się w trawie za bramką, przerzucając się żartami i ciętymi ripostami. Co czasami bywa jedynym możli-wym sposobem wymiany poglądów pomiędzy naszymi rodakami, ponieważ każdy tara się być przede wszystkim zabawny, tak jakby każda sytuacja musiała koniecznie zostać spointowana i zamieniona w żart. Jest tak na skutek tresury, jakiej jesteśmy poddawani od momentu pójścia do szkoły. Umiemy albo nauczać tych, o których sądzimy że są istotami niższymi od nas albo podlizywać się istotom, których nienawidzimy a od których zależy nasz byt. Jeśli zaś dokoła są sami swoi to zaczyna się istny kabaret wolnościowych błysków i oczarowań. Dlatego gdy Zantrus zwrócił się wprost do mnie z tym dziwacznym pytaniem Krzysztof i Arek potraktowali to jak jakieś nieudane nawiązanie, jakąś pokrętną aluzję, której nie zrozumieli a ja szczerze mówiąc zdębiałem gdyż pytanie zabrzmiało jak hasło, na które oczekiwał odpowiedzi.
- Dlaczego nie Penderecki?
Ale to był strzał. Strzał w samo okienko. Strzelił i czekał, podczas gdy ja dźwignąłem się z trawy i pobiegłem prowadząc piłkę przy nodze do narożnika boiska wołając, aby agłu-szyć to proste przecież pytanie.
- No panowie, piłka już odpoczęła!
Być może ktoś spojrzał wówczas groźnie z kosmosu na to boisko, ale nic się nie wydarzyło a teraz, gdy od tego pogodnego popołudnia upłynęło kilka lat muszę nawiązać do drobnego wydarzenia, jakie miało miejsce w roku 1984.
Był  to  czas,  gdy  cierpiałem  nudę  wojskowego  życia, wysłany  aż  na  wybrzeże  przez  idiotów  z  komisji  poborowej, ze  względu  na  panującą  wówczas  modę  wysyłania  chłopców  w  możliwie  oddalone  rejony  kraju, chyba  jedynie  po  to  by  uczynić  dziką  mordęgą  czterdziestoośmiogodzinne  przepustki, jakie  od  czasu  do  czasu  udawało  się  zdobyć,
Szczególnie  w  drugim  roku  służby. Tak  czy  tak  miałem  szczęście, ponieważ  mieszkałem  w  centrum  kraju  i potrzebowałem  tylko  około  siedmiu  godzin  na  dotarcie  do  domu. 
Po kilku próbach znalazłem  optymalną  trasę  z  dwoma  przesiadkami, przy  czym  ostatnią  stacją,  z  której   kilka  minut  po  22   zabierał  mnie  pociąg  do  Koniville  był  Wrzesen. 
Nazwa  ta  idealnie  pasowała  do  tego  wrześniowego  dnia, pełnego  chmur  i  wiatru.
Do zmierzchu, okraszonego drobną, bardzo dokuczliwą mżawką i w końcu do tej ponurej godziny, gdy półgodzinne oczekiwanie na ciemnym peronie dawało mi się mocno we znaki.
Był jeszcze sezon letni, w związku z czym marzłem niemiłosiernie w swym stalowoszarym mundurku. Perony były prawie całkowicie puste, ponieważ reszta potencjalnych pasażerów, mających jechać tym samym pociągiem kryła się w poczekalni dworcowej, oczekując na zapowiedź, obwieszczającą jego przyjazd. Na dodatek wszystkiego wiozłem do domu płytę grupy TSA, która stała się na tym etapie podróży dziwną udręką. Nie mieściła mi się do torby a nie chciałem by kartonowa okładka zamokła.
Wiał wiatr i ciągle przekładałem ją z ręki do ręki.
Tak  wędrując  dotarłem  prawie  do  końca  peronu  i  już  miałem  wracać  w  kierunku  wyjścia  z  tunelu  skąd  zaczęli  wychodzić  ludzie  spieszący  z  poczekalni  gdy  drogę  zastąpił  mi wysoki  mężczyzna  w  średnim  wieku owinięty  w  czerwony  damski  płaszcz  z  futrzanym  kołnierzykiem
i  coś  powiedział  wskazując  na  płytę. 
Nie usłyszałem, ponieważ głośniki ryczały swoją zapowiedź. Myślałem, że to jakiś wariat albo zboczeniec i starałem się minąć go jak najszybciej, ale on zdążył je powtórzyć i zrozumiałem o co mu chodzi.
- Dlaczego nie Penderecki?
-Co?
-Dlaczego nie Penderecki, pytam?
W huku wjeżdżającego na peron pociągu zdążył jeszcze krzyknąć za mną.
-Zapamiętaj to pytanie chłopcze!
I zapamiętałem. Nie wiem właściwie, dlaczego
 ale tkwiło we  mnie  razem  z  jakimś  dziwnym  uczuciem  wstydu,  zażenowania  przez  te  wszystkie  lata,  ale  zadane  po raz  drug, poza  chwilowym  szokiem  nie  skłoniło  mnie  do  szukania  jakichś  powiązań, do drążenia tego tematu   wielokrotnie  graliśmy  w  piłkę  z  Zantrusem  i  rozmawiałem  z  nim  na  różne  tematy  nigdy  nie  wracałem  do  tego  pytania. On zresztą też. Teraz rozumiem, że takie  rzeczy  muszą  dojrzeć  same  aby  znalazły  jakieś  rozwiązanie.    
***
Rodzice  pani  Krysi, teściowie  Zantrusa  zmarli  po  czterech  latach, od  dnia  otoczonego  legendą  wesela. Młodzi  na  razie  nie  doczekali  się  potomstwa, ale  ich  wzajemne  kontakty  z  rodzicami  układały  się  bardzo  dobrze.  Pani  Czeska  zajęta  była  pieleniem  grządki  warzywnej, gdy  zrobiło  jej  się  słabo i  ledwo  udało  jej  się  dojść  do  schodów, gdzie  upadła  i  skąd  zabrało  ją  pogotowie  natychmiast  wezwane  przez  zięcia. Zantrus
zadzwonił  do  szkoły  po  Krysię, która  była  na  jakimś  zebraniu  organizacyjnym  i  razem pojechali  do  szpitala  w  Koniville, nie  czekając  na  ojca, który  tego  dnia  pojechał  z  kole-gami  na  ryby. Zostawili  mu  jedynie  krótką  informację,  licząc,  że  wkrótce  do  nich dołączy. Pan  Henryk  rzucił  siatkę  z  żywymi   rybami  do  zlewu  i przebrawszy  się  w  garnitur  poje-chał  swym  białym  fiatem  do  Koniville. Przez  chwilę  dręczyła  go  myśl  czy  zamknął  drzwi  wejściowe,  ale  nie  dbał  o  to.  Trudno  było  skoncentrować  się  na  prowadzeniu  auta  i  niedaleko  domu  o  mały  włos  nie  przejechał  wielkiego  białego  kota, majestatycznie  prze-chodzącego  przez  jezdnię. Skonstatował  nawet  dziwne  podobieństwo  do  zaginionego  przed  laty  Macieja  ale  głowę  zaprzątnęła  mu  myśl  o  synu, którego  nie  zastał  w  domu  a  nie  mógł  sobie  przypomnieć  numeru  telefonu  do  jego  firmy.
Jednak  przyczyną  tragedii  nie  było  chyba  jego  roztargnienie. Jadący  z  naprzeciwka  TIR  na  ukraińskich  numerach,  niespodziewanie  zjechał  na  jego  pas  ruchu  i zmiażdżył  pana  Henryka  wraz  z  jego  zadbanym  fiatem 126 P, by  potem  w  oszałamiającym  piruecie  runąć  w  poprzek  drogi. W  ślizgającą  się  po  asfalcie  naczepę  uderzył  jeszcze  osobowy  ford, ale  w  tym  przypadku  skończyło  się  na  lekkim  rozcięciu  czoła  kierowcy
który jako pierwszy  próbował  ratować  kierowcę  ciężarówki, ponieważ  to  co  dostrzegł  w  resztkach  malucha  spowodowało  u  niego  tylko  gwałtowny  skurcz  żołądka. Kiedy  odnalazł   wreszcie  rannego  Ukraińca, ten  był  jeszcze  przez  chwilę  przytomny i  próbował  szeptać  coś, co  brzmiało jak  zaklęcia  czy  modlitwa, ale  nawet  ostatni  laik  widząc  krew  wypływają-cą  spod  przygniecionego  tonami  stali  ciała,  zrozumiał  by  szybko, że  to  już  koniec. Deski, które  wiózł  ten  nieszczęśnik, stworzyły  nieregularną  barykadę, do  której  z  obydwu  stron  podjeżdżały  coraz  to  nowe  samochody.  Zaczęli  dokoła  gromadzić  się  ludzie.
Pani Czeska odzyskała przytomność  i  smutnym  wzrokiem  spoglądała na  córkę  i  zięcia spoza  aparatury ratującej  życie. Lekarz  uspokoił  ich  zapewnieniem,  że  nic  jej  nie  grozi, używając nie  budzącego  zaufania  zwrotu, że  było  to  tylko  coś  w  rodzaju  lekkiego zawali-ku.  W  końcu,  żeby  nie  przeszkadzać  a  zająć  się  czymś  konstruktywnym  postanowili  przejść  się  do  biura,  w  którym  pracował  brat  Krysi  Grzegorz. Cała  ta  wyprawa  trwała  nie  dłużej  niż  czterdzieści  minut.     
Na  sali  poza  krzątającymi  się  lekarzami był  jeszcze  pan  Ryszard  Wagner, który  leżał  za  rozstawionym  parawanami  w  dżungli  aparatury  podtrzymującej  życie  i  zajęty  był  właśnie  procesem  umierania. Miał  ponad  siedemdziesiąt  lat,  a  mimo  to  rozstawał  się  z  życiem  z  wielką  złością. Czwarty zawał  doprowadził  go na  skraj  przepaści,  ale  świadomość  tego, że  jego  kolekcja  zostanie  natychmiast  rozprzedana  przez  wredne  dzieci,  nawet  w  takim  momencie była  jego  główną  troską  i  powodem  nienawiści  do  świata. Kiedy  przed  godziną  odwiedzili go, udawał,  że  śpi, ale  wewnętrznie  gotował  się słysząc  to  ich  fałszywe  pochlipywanie.
Zainteresował się  nową  osobą  na  swej  sali,  ale  zezłościły  go  zapewnienia  lekarzy, że  wszystko  dobrze  się  skończy. 
-Gówno się  skończy,  nie  dobrze – mamrotał  pod  nosem  i  to,  czego  za  chwilę  stał  się  jedynym  świadkiem  mocno  podniosło  go  na  duchu. Dosłownie  na  chwilę  pokój  opusto-szał  i  Ryszard  usłyszał, jak  ktoś  zdecydowanym  krokiem  wchodzi  przez  otwarte  drzwi  by  zatrzymać  się  przy  tej  kobiecie  za  parawanem. Po krótkim, szeptanym  wstępie  usłyszał  cichy  jęk  pacjentki  i  tryumfalny  głos  mężczyzny. –  Przypatrz  się  dobrze! Zobacz  jak  się  twój  mąż  urządził. On  się  nie  męczył,  ale  twoja  córeczka  i  synalek… Tu  głos  zniżył  się  znów  do  szeptu  i  Ryszard  żeby  być  świadkiem  uniósł  się  nieco  i  przez  parawan  widział, że  mężczyzna  pochyla  się  nad  kobietą  i  zdawało  mu  się, że  ją  całuje. Zrobiło  się  cicho i  słychać  było tylko  skrzypienie butów, gdy nie-znajomy  zawrócił  w  kierunku  drzwi. Zatrzymał  się  jednak  i  zza  parawanu  zwrócił  się  wprost  do  umierającego  mężczyzny. – A  ty  posłuchaj. Za  kwadrans  wstaniesz  z  tego  barłogu  zupełnie  zdrowy. Będziesz  miał  siłę i  odporność  jak  nikt  na  świecie. Twoje  ciało  zostało  nie  tylko  uleczone,  ale  i  znacz-nie  ulepszone, ale  nie  dziękuj  tylko  uważaj na  kolej, na  pociągi. Pozbądź  się  kolei,  to  rzecz… 
Dalszego  ciągu  pan  Ryszard  już  nie  usłyszał,  ponieważ  sala  zaroiła  się  od  personelu,  który  próbował  przywrócić  życie  martwej  kobiecie.  On  leżał  z  zamkniętymi  oczami, czując  jak  wstępuje  w  niego  siła. Zaczął  cichutko  płakać  ze  wzruszenia  słysząc  własne  serce,  które  dotychczas  postępowało tak  zdradziecko, a  w  tej, chwili  tryumfu  wróciło  do  pracy  z  zapałem  godnym  dwudziestolatka. Od  razu  chciał  się  zerwać  i  pobiec  do  domu, ale  zgodnie  z  sugestią  nieznajomego  postanowił  cierpliwie  zaczekać aż  całe  to  zamieszanie  dobiegnie  końca. Miał  świadomość, że  stał  się  obiektem  cudownego  uleczenia i  nabrał  przekonania, że  mężczyzna  w  długim  płaszczu  z  kapturem, którego  widział  jako  cień  był  aniołem. Próbował  nawet  przypomnieć  sobie  modlitewkę  z  dzieciństwa, ale  haniebnie  utknął  na  pierwszej  linijce  tekstu. Zresztą  po  chwili  doznał  olśnienia.  Jedyną  możliwą  przyczyną  jego  cudownego  uleczenia  mogła  być  tylko  KOLEKCJA. 
Tak, to była prawdziwa  wartość. Wartość,  dla  której  poświęcił  tak  wiele. 
Uśmiechnął  się  wyschniętymi  ustami  i  nieco  zbyt  głośno zawołał.
-Siostro!
***
Pan  Ryszard  nawet  nie  próbował  tłumaczyć  się  lekarzom.  Udawał ,  że  śpi
a  w  stosownej  chwili ,  wykorzystując  swą  świeżo  nabytą  siłę oddalił  się  w
skradzionym  szlafroku i  kapciach  z  umieralni. Zbiegł po  schodach z  drugiego  piętra,  rozglądając  się  czujnie.  W  końcu  trafił  na  zostawiony  niefrasobliwie  przez  jakiegoś  odwiedzającego  płaszcz  i  zupełnie  ignorując  piskliwy  protest  jakiejś  kobieciny  w  opatulonej  w  kraciastą  chustkę .  Szczęście  mu  dopisywało,  gdyż  w  kieszeni  znalazł  trochę  monet.  W  sam  raz  na  taksówkę,  zauważył  z  podniecającą  pewnością  siebie,  że  wszystko  zaczęło  iść  mu  jak  z  płatka.  Jadąc  do  domu  myślał  o  ostatnich  słowach  anioła  i  początkowo  wydawały  mu  się  nieco  dziwne, ponieważ  od  lat  nie  jeździł  pociągami  i  szczerze  mówiąc  nie  zamierzał. W  końcu  doszedł  do  wniosku, że  z  pewnością  chodziło  o kolejową  część  KOLEKCJI.  Przyszła  mu  do  głowy  nawet  taka  głupia  myśl, że  wszystko,  co  się  wydarzyło  było  próbą  podstępnego  nakłonienia  go  do  wyzbycia  się  części  zbiorów, ale,  mimo,  że był  prawdziwym  maniakiem, to  prawie  natychmiast  ją  odrzucił  jako  wyjątkowo  głupią. Nie  podlegało  żadnej  wątpliwości, że  został  uzdrowiony. 
Gdy  wchodził  po  schodach, już  piętro  niżej  usłyszał,  co  się  święci. W  jego  mieszkaniu  trwał  sabat. Stanął  pod  drzwiami  i  nie  bez  pewnej  przewrotnej  satysfakcji, przez  chwilę  wysłuchiwał  odgłosów  dzikiej  awantury,  jaka  odbywała się  wewnątrz. Nikt  tam  cicho  nie pochlipywał  nad  losem  tatusia  a  gdy  jego  synowie  kłócili  się  o  wartość  KOLEKCJI , używając  określenia  „ szpargały  tego  starego  chuja „ albo „ cała  chałupa  zastawiona  tym  gównem „ albo „ stary  chytrus, mówił, że  to  jest  warte  milion, ale  mi  się  widzi, że przez  te  gówniane  pocztówki  my  się  pozabijamy „ albo  „ gdzie  ta  łajza  ma całą  forsę? Konta  pu-ste,  no to  w  końcu  gdzie?”
Wagner  słuchał  i  trzeba  przyznać, że epitety  dotyczące  jego  osoby  przyjmował  raczej  z  pogardliwym  uśmieszkiem,  w  przeciwieństwie  do  słów  podważających  wartość  jego  KOLEKCJI. Bolesne  było,  że  wychował  takich  kretynów, bo  trzeba  od  razu  powiedzieć, że  ten  wspaniały  zbiór  wart  był  tak  naprawdę  dużo  więcej, nie  licząc nawet  zbioru  ukrytego, zawierającego  autografy  bardzo  wybitnych,  dawno  umarłych  ludzi  z  kręgu  kultury  ger-mańskiej  i  anglosaskiej.  Licząca  prawie  sześć  tysięcy  sztuk  kolekcja  tego  typu  białych  kruków  wpadła  mu  w  ręce  jako  szabrowniczy łup w  1946 roku w małym  miasteczku  koło  nowej  zachodniej  granicy. Znaleźli  je w  kartonowych  pudłach na strychu  jego  znajomi, któ-rzy właśnie tam  się  osiedlili .  Poproszony  jako  gość  i  domorosły  historyk  o  ocenę  ich  wartości  sprawił, że
wkrótce  znalazła  się  w  jego  rękach.
Wszedł  do  mieszkania, ale  nikt  w pokoju niczego  nie zauważył . Kłótnia  trwała  w najlepsze, ale  Ryszard  nie  słuchał,  tylko  zza ozdobionej  intarsjami  przedstawiającymi  walczące  wśród  jesiennych  liści  węże  szafki  na  buty, wyjął  obrońcę  swojej  KOLEKCJI.     
Sprawdził  naboje  w  magazynku  i  z  odbezpieczoną  bronią  wszedł  do mniejszego, przechodniego  pokoju,  który  w  dawnych  czasach  był  sypialną  dzieci  a  w  ostatnich  latach był  miejscem  gdzie  spał, przyjmował  gości, jadł  i  oglądał  telewizję. Pozostałe  trzy  pokoje  wypełniała  KOLEKCJA i  właśnie  stamtąd  dochodziły  wrzaski  jego  spadkobierców. Tu wszę-dzie  walały  się  ich  kurtki  i  płaszcze. Policzył  je  i  wiedział, że  są  w  komplecie. Trzy  pie-przone  parki  troglodytów. Dobrze  chociaż,  że  nie  przywlekli  bachorów.
Zamilkli, gdy  wszedł, nie  ze  względu na  pistolet,  z  którego  do  nich  celował 
ale  ze  względu  na  to  dziwaczne  zmartwychwstanie  i  wrażenie,  jakie  sprawiał.  Nim  się  odezwał  wiedzieli,  że  nie  będą  mieli  do  czynienia  z  szemrzącym, na poły  złamanym  starcem, jakim  był  przez  ostatnie  dwa  lata.  Tatuś  powrócił  taki,  jakim  znali  go  z  czasów,  gdy  żelazną  ręką  wychowywał  po śmierci  matki  swoje  pociechy  a  potem  wyprawił  je  w  świat,  by  jak  mawiał  rozmnażały  się  na  jego  chwałę. Stali  teraz  przed  nim  trzej  synowie  z  żonami. Dorośli  a  przecież  momentalnie  gotowi  do  ucieczki  niczym  dzieci  przyłapane  na  czymś  więcej  niż  psota.  Ich  żony  zarażone  tym  strachem, zupełnie  bezwolne,  choć  jeszcze  w  powietrzu  unosił  się  ich  piskliwy  jazgot.  Cała  ta  scena  trwała  w  ciszy, spiętrzona  w  oczekiwaniu  wybuchu  gwałtownej  nienawiści. Nic  takiego  nie  nastąpiło.
Powiedział  tylko twardym, nieco  chrypliwym  głosem,  nieświadomie  stylizując  się  na  stare-go  Clinta  Eastwooda  z  filmu  „  Bez  przebaczenia „ – Wyjdźcie  stąd  wszyscy  natychmiast , bo  was  pozabijam.
I  wyszli  bez  słowa, potwierdzając  zalety  dobrej  tresury, zbierając  płaszcze, kurtki, szaliki. Tylko  najstarszy  syn  odwrócił  się  i  przez  chwilę  wydawało  się, że  coś  powie,  ale  z  bliska  spojrzał  w  oczy  ojca  i  widząc  w  nich  szczerą  żądzę  mordu  wyszedł  na  klatkę  schodową,  zamykając  za  sobą  drzwi. Wagner  odłożył  broń  i  zamknął  je  na  wszystkie  zamki,  zasuwy  i  łańcuchy,  w  jakie  je  wyposażył.  W  mieszkaniu  nie  było  nic  do  jedzenia,  ale najpierw  zaparzył  sobie  dzbanek  mocnej  herbaty i  dopiero  później  zadzwonił  do  pana  Tadka,  mieszkającego  na  parterze  pijaczka, który  od  lat  robił  dla  niego  zakupy  w  pobliskim supermarkecie i  z  pliku  banknotów, wyciągniętych  z  podwójnego  dna  puszki  na  herbatę wręczył  mu  trzy  setki wraz z  listą  potrzebnych  produktów.
-Duże  zakupy  Tadek,  a  że  dawno  się  nie  widzieliśmy  to  pięćdziesiąt  dla  Ciebie, abyś  uczcił  odpowiednio  mój  powrót  do  świata  żywych.
Tadek,  który  był  chyba  jedynym  człowiekiem  szczerze  uradowanym  z  powrotu  tego  nie-przyjemnego  starca, zasalutował  mu  z  pełną  szacunku  wdzięcznością  i  pomknął  oblizując  się  nerwowo  na  myśl  o  czekającej  go  wkrótce  alkoholowej  uczcie.  Trzeba  przyznać, że nigdy  nie  próbował  wykantować  swojego  dobroczyńcy i  resztę  wydawał  mu  ze  skrupulatnością godną  szwajcarskiego  bankiera,  zatrzymując  na  swoje  potrzeby  jedynie  sumę,  jaką  z  góry  określił  pan Ryszard.
Dopiero  po  wypiciu  trzech  filiżanek  piekielnie  mocnej  herbaty  i  zjedzeniu
posiłku, złożonego  z  bułeczek, suchej  kiełbasy  i  pomidorów  zebrał  się  w  sobie  na  tyle  by  móc  ocenić  ewentualne  szkody,  jakie  ta  horda  mogła  wyrządzić  w  jego  KOLEKCJI.
Najpierw  sprawdził  całość, jak  je  nazywał  zbiorów  ukrytego i zakazanego,  ale  nawet  nie  dotarli  w  jego  pobliże, co  było  trudne  bez  wywalenia  wszystkiego  do  góry  nogami i  bez  znajomości klucza  do  katalogów,  które  leżały  pootwierane  na  biurku. Ktoś  wyciągnął  dwa  pudła  z  dziewiętnastowiecznymi  pocztówkami  z  Paryża . Uśmiechnął  się w  duchu, z naiwności  ludzi  sądzących, że  coś,  co  ma  więcej  niż  sto lat  nabiera zaraz  jakiejś  niezwykłej  wartości. Nie  wiedział, że pudła te przebyły drogę, do Posenville i z  powrotem,  gdzie  bez-czelny  antykwariusz  zaoferował  dwieście  pięćdziesiąt  za  całość,  co  nie  dawało nawet  kwoty  trzy złotych  za  sztukę . Na  tej  podstawie, licząc  pudła  doszli  do  wniosku, że  cała  kolekcja  nie  jest  warta  więcej niż  dwieście  tysięcy, ponieważ  zawierała  także  ogromny  dział  współczesny.  Przypuszczał, że  w  końcu  sprowadziliby  jakiegoś  znawcę,  albo  próbowali  sprzedawać  po  kawałku  przez  Internet.  
Teraz  za  sprzedaż  części  zbioru, opatrzonego w  katalogu  wspólnym  hasłem  „kolejnictwo” zabrał  się  sam.  W  skład  działu  wchodziło  21  pudeł  z  katalogu  i  jeden  komplet  ze  strefy  zakazanej.  Był  to  dział  poboczny,  który
wraz  z  „automobilizmem „ nie  budził  w  nim  jakichś  szczególnie  mocnych  sentymentów.  „Kolejnictwo”, według  starannej  wyceny  warte  było  nieco  ponad  sto  tysięcy  dolarów, ale  zdawał  sobie  sprawę, że  sprzedając  je  szybko  nie  osiągnie  więcej  niż  sześćdziesiąt, a  super rzadki  komplet ,  który  przechowywał  w  strefie  zakazanej  gotów  był  dołożyć  jako  bonus  do  udanej  transakcji. Wierzył, że  musi  pozbyć  się  wszystkich  tych  pocztówek,
zgodnie  z  niedwuznaczną  sugestią  nieznajomego  dobroczyńcy  a  ta  setka
była  wartościowa  tylko dla zupełnie  specjalnego  typu  kolekcjonerów.  Jakby  na  przywitanie  ze  swoimi  skarbami  wyjął  czarne  pudełko ,  zawierające  sto  kolorowych  w  większości  pocztówek  wydanych  jako  seria  w  latach  siedemdziesiątych    w  Vermont  USA. Na  pudeł-ku  widniał  wiele  mówiący  anglojęzyczny  napis „ Ofiary Wypadków  Kolejowych, „ pod  którym  jego  poprzedni  właściciel  dopisał  po  polsku  jaskrawo  czerwonym  flamastrem
WPADNIĘCI  POD  POCIĄG  TEŻ
Prawie  jednoczesna śmierć  rodziców  Krysi  została  w  miasteczku  potraktowana  jako  coś, przy  całym  rozpaczliwym  tragizmie  sytuacji, romantycznego. Przy  takich  okazjach  ludzie  lubią  gawędzić  o  miłości  małżonków, powodującej,  że „ jedno  pociągnęło  drugie  na  tam-ten  świat, „ bo  nie  mogło  znieść  nagłego  poczucia  pustki  i  bezcelowości  dalszego  życia. W  tym  przypadku  tylko  najbliżsi  wiedzieli,  a  przynajmniej  wydawało  im  się, że  wiedzą,  iż  nie  było  związku  między  nagłą  zapaścią  mamy a  wypadkiem  ojca,  ponieważ  obydwie  te  śmierci  nastąpiły  prawie  równocześnie. Jeśli  zatem  był  jakiś  związek, to  musiałby  odbywać  się  na  zasadach  jakiegoś
telepatycznego  kontaktu.  W  takie  cudowności  nikt  na  szczęście  nie  wierzył. Nikt  też  nie  dociekł  skąd  pojawiła  się  w  Golinville  plotka,  jakoby  w
sali  szpitalnej  pojawił  się  ktoś  ze  zdjęciami  z  wypadku  i  tym  przykrym  widokiem  odebrał  sercu  pani  Czeskiej  chęć  do  dalszej  pracy. Plotka, można  o  tym  już  teraz  powiedzieć  wynikła  z  gadatliwości  policjanta  zajmującego  się sprawą  zniknięcia  będącego  już  prawie  zwłokami  pacjenta.  Odnaleziony  we  własnym  mieszkaniu, zupełnie zdrowy i  wyglądający  na  nie  więcej  niż  sześćdziesiąt  lat  Ryszard  Wagner  chętnie  opowiedział  o  wizycie  jakiegoś  człowieka  na  sali  za  przepierzeniem  i  o tym, że  ów  nieznajomy  zdaniem  pana  Ryszarda  pokazywał  chorej  jakieś  zdjęcia. Oczywiście  starannie  pominął  wszelkie  cudowności  i  swoje  angeologiczne  przypuszczenia. Sam  fakt  ucieczki  78  letnie-go  starca  ze  szpitala  nie  jest  ostatecznie  przestępstwem. Policjant  siedział  z  niedowierzającą  miną  porównując  jego   dane  i  to,  co  wiedział  o  stanie  zdrowia  swego  rozmówcy  z  krążącym  po  mieszkaniu  mężczyzną  i  w  końcu  nie  doszedł  do  żadnych  sensownych  wniosków,  ale  to  wystarczyłby  informacja  o  feralnych  odwiedzinach  dotarła  do  miasteczka .  Źródłem  był  prawdopodobnie  ktoś ze  szpitala, gdzie  oczywiście  wyśmiano  wersję  starego  zawałowca   twierdząc  nie  bez  racji, że  na  od-dział  intensywnej  opieki nikt  nie  dostanie  się  bez  wiedzy  lekarzy  czy  oddziałowej a  w  dodatku, mimo  że  faktycznie  przez  dwie  lub  trzy  minuty  nikt  nie  zaglądał  na  salę  to  na  korytarzu  trwała  akcja  ratunkowa.
Zdarza  się  po  prostu, że  czasem  ktoś  umiera. Sekcja  wykazała  rozległy  zawał, połączony  z  wylewem.  Wszystko.
Na  pogrzebie  było  mnóstwo  ludzi,  w  tym  także  znajomi  Zantrusa  z  Posenville. Zwracała  uwagę  tylko  nieobecność  jego  rodziców,  ale  oni  od  trzech  lat  mieszkali  u  swojej  córki,  w  Sydney ( na  antypodach ). Wszyscy  wspominali  ich  jako  dobrych, szlachetnych  i  uczciwych  ludzi. Było  wiele  płaczu  i  wiele  pocieszeń  a  jako  najbliższa  rodzina  za  trumną  szli  Zantrus, Krysia jej  brat  Grzegorz  i  jego  urocza  kruczowłosa  dwudziestoletnia  narzeczona. 
Wielu  dziwiło  się, że ta  dziewczyna  tak  emocjonalnie  przyjęła  śmierć  swoich  niedoszłych  teściów, płakała,  bowiem  nieustannie  i  dziwnie  to  kontrastowało  z  dość  spokojną  postawą  pozostałej  trójki. 
Magda  miała  swój  głęboko  na  razie  ukryty  powód  swojej  rozpaczy. Wszystko  układało  jej  się  bar-dzo  dobrze  z  siedem  lat  starszym  Grzegorzem, z  którym  spotykała  się  od  trzech  lat  a  od  ponad  dwóch  współżyła  z  nim  ochoczo i  bezpiecznie. Wychowywana  była  przez  ultranowoczesną  mamę, która  nie  dość, że sama  zajęta  prowadzeniem  hurtowni  pozwalała  jej  na  wiele,  co  zaowocowało,  co  prawda  przerwaniem  edukacji  po  maturze,  ale za  to  pod  względem  wiedzy  antykoncepcyjnej  była  chyba  najlepiej  wyedukowaną  i  zabezpieczoną  kobietą  nie  tylko  w  Golinville. 
-  Na  dzieci  przyjdzie  czas  a  na  razie  musisz  być  moją  prawą  ręką  w  biznesie, powtarzała  do  znudzenia  mama, podsuwając  córce  coraz  nowe  i  skuteczniejsze  środki  zapobiegawcze. Od  początku  wiedziała, że córka  zaczęła  sypiać  z  Grzegorzem i  czasem  przymykała  nawet  oczy na  fakt, że  chłopak  zostawał  na  noc. Po ślubie  młodzi  mieli  zamieszkać  w  przybudówce  u  Grzegorza, z  czym  nie-stara  przecież bizneswoman  wiązała  swoje  nieco  może  zbyt  śmiałe plany  na  zaspokojenie  własnych  apetytów  seksualnych. 
Magda  zaś  nie  dość, że  pod  nadzorem  ginekologa  cały czas  brała pigułki  antykoncepcyjne, to  miała  dostarczone  przez mamusię  pigułki „ dzień  po „ na  wszelki  wypadek  a  nie  warto  nawet  dodawać,  że  Grzegorz, poza  jednym  przypadkiem( byli  trochę  pijani )  nigdy nie pozwoliła  się mu  posiąść  bez  prezerwatywy.
Po  całym  tym  wstępie łatwo  można  się domyślić, że  jej  płacz  na  cmentarzu  spowodowany  był  tym, że  dziewczyna  była ciężarna. Oczywiście  ojcem  nie  był  Grzegorz  i  miała  problem  jak  przy  tych  całych  zabezpieczeniach  przekonać  go, że  jakimś  cudem  to  on  jest  sprawcą. Czas  uciekał a  przez  ten  rodzinny  dramat  sytuacja  jeszcze  się  pogorszyła. Raz,  co  prawda  udało  jej  się  zaciągnąć go  do łóżka,  ale  za  nic  nie  chciał  się  kochać  bez  prezerwatywy, ponieważ  jak  twierdził  tak  się  do  tego  przyzwyczaił, że  seks  bez  kondoma  doprowadziłby  go  do  natychmiastowego  wytrysku .  Nie  mogła  mocniej  nalegać tym  bardziej, że  Grzegorz  jeszcze  głupio zażartował  ,że  teraz  gdyby  zaszła  to byłby  pewien, że  nie  z  nim  i  mógłby  z  czystym  sumieniem  kopnąć  ją  w  tyłek.
Był  to  żart , ale  w  jej  sytuacji  nie  doceniła   tego  a  podczas  stosunku  na  wszelkie  sposoby starała się  sprawić mu ból.  W  końcu  udało  jej  się to  tak dobrze, że  wyszedł  z  niej  gwałtownie z  mocno  za-chwianą  erekcją  i  stał  nad  nią  z  tą  pomarszczoną , osuniętą  do  połowy  prezerwatywą , czerwony  na  twarzy  ze  złości  i  bezradny  wobec  jej  nowej  agresywności. W  tym  momencie  Magda  straciła  do  niego  prawie  cały  zapał. To  jego  ciało  jasnego  blondyna,  mimo silnej  muskulatury  wydało  jej  się  w  tej  chwili  mimo  czerwonawej  opalenizny  białe jak  płótno  prześcieradła.
Kilkanaście  dni  wcześniej  poszła  do  Grzegorza,  ale  nie  wrócił jeszcze  z  pracy. Zantrus  zaprosił  ją  na  kawę i  jak się zdawało przez  grzeczność  podtrzymywał  rozmowę. Był  jak zwykle miły i zabawny, poważnie traktując  obowiązki  gospodarza  pod  nieobecność  żony. Podczas  gdy  on  parzył  kawę  za-dzwonił  Grzegorz , że  wróci  dopiero  wieczorem , a  że  to  ona  podniosła  słuchawkę  umówił  się  z  nią  na  wieczór. Nie  wypadałoby  wyszła  przed  wypiciem  kawy  a  i  anyżkowe  ciasteczka  wyglądały  bardzo  apetycznie. 
Wedle  jej  kryteriów  Zantrus  był  starcem, ze  swoimi trzydziestoma  sześcioma  latami i jak  się  zdawało  nie  był  w  jej „ typie „ Drażnił ją  za  to  zupełnie  aseksualny  sposób,  w  jaki  na  nią  patrzył. Wie-działa  jak  wygląda  w  sukience,  która  mogłaby  spokojnie  uchodzić  za  halkę w  czasach,  gdy  halki  były  w  powszechnym  użyciu . Zaczęła  się  trochę  popisywać, ale  nie  robiło to  na  Zantrusie  większego  wrażenia.  Nie  pomagało filmowe  odrzucanie  w  tył  włosów, podnoszenie  ramion  w  geście fałszywego rozluźnienia by uwypuklić  spore  piersi  oraz  fakt, że  nie  są  uwięzione  w  staniku ,  ani  nawet  gładze-nie się po udach , gdy  założyła  nogę  na  nogę  i  haleczka  zjechała  bardzo  nisko. Potem  znowu  poprawiała  haleczkę  i  podnosiła  ramiona.  Tak  bardzo  się  starała, że  rozmowa  stała  się  tylko  dodatkiem do  tej  dziwacznej  gimnastyki. 
Dopiła  kawę  i  wstając  odwróciła  się, by  podnieść  z  podłogi  torebkę postawioną  koło  fotela. Zaatakował  bez  słowa  z  tak zaskakującą  siłą,  że  nie  zdążyła  zaprotestować. Przeniósł  ją  nad  ławą, która ich  dzieliła,  w  powietrzu  zdzierając  z  niej  majtki i  po  sekundzie,  gdy  nadal  nie  była  zdolna  wyra-zić  najmniejszego  protestu  leżała  już  z  twarzą  w  długowłosym  dywanie  a  on  wszedł  w  jej  chwilo-wo  bezwładne  ciało  i  wykonawszy  kilkadziesiąt  gwałtownych, krótkich  i  bardzo  szybkich  ruchów  trysnął  w  nią  z  taką  siłą,  że  poczuła  się  całkowicie  wypełniona. Wówczas  odwrócił  jej  nadal  bez-wolne  ciało  i  wszedł  w  nią  ponownie. Patrzyła  na  niego  i  początkowo  czuła  jakby  to  nie  dotyczyło  jej.  Widziała  swoje  stopy  w  czerwonych  szpilkach  oparte  na  jego nagich  ramionach  a  cały  obraz  falował  w  takt  jego  długich,  powolnych  ruchów. Za  każdym  razem  wychodził  z  niej  prawie  całko-wicie  i  wracał  z  powolną  determinacją. 
Nie  czuła  bólu, gniewu  ani  tym  bardziej  pożądania czy  rozkoszy. Za  jego  plecami  było  otwarte  okno i  światło  słoneczne  oświetlało  jego  sylwetkę, tworząc wokół  rozedrganą  aureolę. Cały  ten  akt  seksualnej  przemocy  odbywał  się  w  całkowitej  ciszy. Nie  słychać było   przyspieszonych  oddechów           
a jedynymi  dźwiękami,  jakie  rejestrowała  były  mlaszczące  dźwięki  tych  jednostajnych  ruchów.  Ze zdziwieniem  stwierdziła, że  jej  ciało, zupełnie  niezależnie  od  jej  woli  reaguje  wyrzutem miednicy za  każdym  razem, gdy wracał w nią, że  obejmuje  tego  pochylonego nad  nią w  dziwacznym  przysiadzie  samca  dogami,  że  niby  ostrogami, korkami  butów  pogania  go  do  szybszego  działania. 
Ona  nie  dość, że niczego  nie  czuła  to  zrobiła się  tak  senna, że  z  trudem  powstrzymywała  się  przed  zaśnięciem. Co  chwilę  opadały  jej  powieki  i  w  końcu  spojrzała  w  bok  na  róg  kredensu, by  w  wy-polerowanych  ciemnobrunatnych  drzwiczkach  ujrzeć  swoje  nagie  ciało,  dziwacznie  wygięte w  łuk  na  pustym  kremowo  żółtym  dywanie.  Początkowo  sądziła,  że  jest  sama, ale po  chwili  dostrzegła  nad  sobą  i  wokół  siebie  cień,  coś  w  rodzaju  mgły. Chciała  odwrócić  się  by  spojrzeć  na,  Zantrusa ale powieki  opadły  jej  w  tym  momencie  ostatecznie  i  zasnęła.
Gdy  odzyskała  świadomość siedziała  na  fotelu,  tak  jak  podczas rozmowy  z  Zantrusem a  krzątała  się  koło  niej  pani  Krysia. 
- Jezu jak się wystraszyliśmy przez to twoje omdlenie. Dobrze, że akurat wróciłam, bo ten mój diabełek zaraz chciał dzwonić po pogotowie. A to zwykłe omdlenie. Taki upał. Mówił, że wyszedł na chwilę do kuchni a kiedy wrócił myślał, że zasnęłaś albo się wygłupiasz.
Magda  przeprosiła  i  na  nieco  chwiejnych  nogach  poszła  do  łazienki. Nie  wiedziała  teraz,  co  sądzić  i  przychylała się  chętnie  do  wniosku, że  naprawdę  były  to  tylko  majaki, związane  z  utrata  przytomności,  ale  gdy  starannie zamknęła  za  sobą  drzwi  zdjęła  ze  ściany  owalne  lustro i rozebrała  się  do  naga  szukając  śladów  przemocy. Nie  czuła  w  sobie ani  na  skórze  śladów  spermy a poza  lekkim  zaczerwienieniem pośladków, mimo starannych  oględzin  nie  znalazła  nic  szczególnego. Fakt, że była  nieco podniecona i  osłabiona  mogło  być skutkiem  tego  zemdlenia i erotycznych majaków. Obmyła twarz i  poprawiła włosy, a  potem  jeszcze  raz  dokładnie  przyjrzała  się  swemu  nagiemu  ciału  z  nie-jaką dumą  i  nawet  z  czułością  poklepała  się  po  tyłku. Swoją  drogą  nie  byłoby  źle  by  pan  nauczy-ciel  ją  zerżnął  na  jawie, tak  by  miała  z  tego  coś  więcej  niż  mdłości.
Czuła  się  jednak  niezbyt  dobrze i  poprosiła  Krysię, żeby,  gdy  Grzegorz  wróci  odwołała  w  jej  imieniu  wieczorną  randkę. Na  prośbę  Zantrusa  by  poszła  do  lekarza  machnęła  ręką  i  przez  chwilę  ich  spojrzenia  się  spotkały, ale  w  jego  wzroku  tyle  było troski i  powagi, że  zrobiło  jej  się  głupio  za  tą  erotyczną  gimnastykę,  którą  starała  się  go  zwabić.
Po  powrocie  do  domu  wzięła  prysznic i  przez  chwilę  oglądała  z  mamą  telewizję  a  potem  poszła  na  górę  i  położyła  do  łóżka.  Słuchała  muzyki  i  w  końcu  jej  myśli  wróciły  do  tego  dziwnego  snu. Za-częła  przypominać  sobie  jak  wyglądał  Zantrus,  gdy  pochylał  się  nad  nią  i  porównywać  go  z  Grzegorzem.  
Podniecała ją myśl, że mogłaby mieć ich obydwu i już miała zadzwonić po Grzegorza, ale postanowiła dać sobie spokój i pobawić się sama z pomocą wibratora ( oczywiście prezent od ma-musi). Nie zdążyła nawet go włączyć, zadowalając się wodzeniem jego gładkiej końcówki po rozchylonych wargach
... cdn
 
          
      
komentarze
Hi hi
Jacek, nie myślałam, że coś takiego napisałeś.
Alga -- 14.03.2008 - 22:08Ło matko!!!
Jacku
dotarłem do śmierci rodziców Krysi. Za chwilę doczytam dalej, ale wpierw zrobię sobie kawę – dziś dopiero druga…
MarekPl -- 15.03.2008 - 11:08Jesteś jak morze; wciągasz i ciągle wyrzucasz coś nowego na brzeg. Lubię takie klimaty. Ten roboczy kawałek posiada wiele informacji o samym Autorze
No i ten fajny urywek o wzórzu “ł” zarosniętym niesamowitą tarniną :))
Fajnie.
Marek
Panie Marku
Data ostatniej modyfikacji 20.04.2002
Jacek Jarecki -- 15.03.2008 - 12:35Nawet nie pamiętałem tego. Szukałem “OiP” a tu patrzę takie coś.
Niech sobie będzie. Leży na brzegu i schnie. Mewy krzyczą.
A ja herbatę piję i sobie myślę, że czas coś napisać dla tego Odysa.
Na mnie też krzyczą
mewki, że ich nie zaczepiam
MarekPl -- 15.03.2008 - 13:17a byłem w Nowym Porcie kilka razy ostatnio
Czy ja aby grzeczny jestem?
Ta od niechcenia do aptekiwszedłem – viagrę poproszę
A miła pani aptekarka na to – nitroglicerynę też podać?
Na wszelki wypadek wziąłem
Nigdy nie wiadomo co pierwsze stanie
Marek